Rose in his teeth

Nie będę miał domku z ogródkiem.
To właśnie jej powiedziałem. Mojej Jane. Właściwie wywrzeszczałem, kiedy zapytała mnie, jakie mam plany na przyszłość. Co chcę robić. Do cholery, dodała. Wrzasnąłem więc „NIE BĘDĘ MIAŁ DOMKU Z OGRÓDKIEM!” i założę się, że usłyszeli to ludzie z bloków na Sześćdziesiątej Czwartej Zachodniej. O ile tam w ogóle są bloki.

To było upalne, lepkie lato; przyjechaliśmy właśnie do Nowego Jorku, jak zwykle we trójkę: Jane, neurotyczny Żyd z depresją i ja. Żyd miał na imię Leonard i był moim najlepszym przyjacielem. Wyjechaliśmy we trójkę z Montrealu: Leonard zostawił tam właśnie żonę i pół tuzina kochanek i, oszołomiony możliwościami, jakie dawały trzy akordy, których nauczyła go ta blond Amerykanka na Hydrze, ta, którą mąż porzucił dal jakiejś Greczynki, postanowił zostać pieśniarzem. Jak Bob Dylan. Jane prorokowała, że będzie lepszy od Dylana: Leonard przynajmniej był przystojny. Według niej.

Wynajęliśmy jakieś zatęchłe mieszkanko przy ulicy, której numeru nigdy nie mogłem zapamiętać; murzyńskie dzieciaki oblewały się wodą z hydrantów, Jane z gorliwością grzecznej kanadyjskiej dziewczyny szukała pracy, a ja i Leonard piliśmy. Lepiej, żeby pił z kimś, a nie do lustra, powtarzałem Jane, kiedy robiła mi awantury. A zresztą co to cię obchodzi.
Oczywiście, kochałem Jane, ale Leonard był moim przyjacielem, moim bratem duchowym; ona nie rozumiała tego, co dzieliliśmy. Nikt nie rozumiał. Ja też nie, ale przekonałem się o tym dopiero później.

Lato było gorące; Leonard brzękał na gitarze i nosowym głosem zawodził jakieś smętne ballady; mnie to nie obchodziło. Nie obchodziła mnie Jane ani Nowy Jork; właściwie gra Leonarda tez mnie nie obchodziła. Od czasu do czasu pytał, o czym mam pisać. Napisz o Suzanne, powiedziałem mu. Wiesz, o tej wariatce, która chodziła w ciuchach z Armii Zbawienia i wszystkich karmiła pomarańczami. Spotkaliśmy ją w porcie.

Napisał. A potem wątki autobiograficzne musiały mu się spodobać, a może przychodziły z największą łatwością. I napisał o Nancy.

Poznaliśmy się u Nancy. Wszyscy. Jane była jej najlepszą przyjaciółką z podstawówki. Od Leonarda pożyczała pieniądze. Ja z nią sypiałem.
Tak, Nancy nosiła zielone pończochy, ale nie sypiała z każdym. Sypiała z nami, wybraną gwardią honorową, jej rycerzami, dla których tańczyła na stole. I tak, popełniła samobójstwo, włożyła sobie do ust lufę czterdziestki piątki i pociągnęła za spust, bam. Krwawa plama na ścianie, strzępki mózgu na dywanie. Może rzeczywiście z powodu procesu ojca. A może dlatego, że kiedyś nakryła mnie na kanapie z Jane. Z Jane, która zazwyczaj siedziała w kuchni i gotowała dla wszystkich, którzy sypiali z Nancy, królową w zielonych pończochach.

Siedem lat temu. To było już siedem lat temu. Byliśmy wszyscy tacy młodzi. Jane nie skończyła jeszcze dziewiętnastu lat. Leonard pisał poezje na kawałkach gazety. I pożyczał nam pieniądze. Jego dziadek był bogaty.

Lato roztapiało się w upale; nie wiedziałem, że Nowy Jork tak cuchnie i jest tak rozpalony. Piłem, a Jane patrzyła. Potem Leonard, który znał wszystkich w mieście, skombinował skądś LSD. Jane patrzyła.

Teraz, kiedy o tym myślę, wydaje mi się, że próbowała coś robić. Wiązała czerwone kokardki, wsypywała lawendę do saszetek. Paliła jakieś świeczki, mamrotała zaklęcia pod nosem: etos dzieci-kwiatów zobowiązywał. Potem powiedziała, że chce, żebym poszedł na odwyk. Wyśmiałem ją.

Tamtego dnia poszliśmy wszyscy do wesołego miasteczka. Jane jadła watę cukrową. Ja ustrzeliłem różę na strzelnicy i trzymałem ją w zębach. Leonard miał depresję i mamrotał coś o obcych i pociągach. Jane położyła mu dłoń na ramieniu, pieszczotliwie przesunęła palcem po karku.

Trzy tygodnie później wzięli ślub.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Bajka z innej bajki

A completely different story

Untitled