Czwarta bajka

Krzyżowiec śnił o deszczu.

Od wielu dni otaczała go pustynia. Jego oddział rozbili w zasadzce zamaskowani ludzie; towarzysze zginęli, a on sam ledwo uszedł z życiem. Napadli na nich w nocy, podczas snu; dziwił się, że nikt za nim nie podążał, dopóki nie wstało słońce i nie zobaczył wokół siebie bezkresnego morza piasku i kamieni.

Pierwszego dnia brnął w piasku, dopóki nie upadł pod skałami, które rzucały cień na rozpaloną ziemię. Obudził go przejmujący nocny chłód; owinął się płaszczem i drżąc patrzył na niebo pełne nieznanych mu konstelacji.

Drugiego dnia zabił węża, który mieszkał wśród skał i wypił jego krew. Potem zapadł w niespokojny sen i przyśniło mu się, że podążał przez noc za postacią okrytą płaszczem, z rogami na głowie. Wyciągnął rękę, by jej dosięgnąć, ale upadł i piasek zasypał mu usta otwarte do krzyku.

Trzeciego dnia zrozumiał, że pustynia jest jego wrogiem i aby przeżyć, musi stoczyć z nią wojnę, równie bezwzględną, jak ona wydała jemu. Wyczyścił więc miecz i poprawił rzemienie zbroi, i wyruszył, niosąc śmierć napotkanym mieszkańcom pustyni: wężom, skorpionom i kolczastym krzewom. Zlizywał wodę ze skał, kiedy skraplała się tuż przed świtem; jadł jaszczurki i małe gryzonie, które nie zdążyły ukryć się wśród kamieni.

Potem zasnął i śnił o deszczu.

Leżał na piasku, a krople wody spadały mu na twarz i wsiąkały w ziemię. Z ziemi wyrastały kolczaste krzewy, które okrywały się zielonymi liśćmi i pąkami; pąki otwierały się i ziemia rozkwitała morzem róż, białych, czerwonych i różowych; ich zapach, mocny i oszałamiający, sprawiał, że kręciło mu się w głowie. Pustynia stała się ogrodem.

Obudził się obolały i zacisnął dłoń na rękojeści miecza. Jęknął i obrócił się na bok; kilka kroków od siebie zobaczył małego pustynnego lisa.

Zwierzę siedziało z ogonem owiniętym wokół łap i patrzyło na niego uważnie ciemnymi oczami. Nie bało się; nigdy wcześniej nie widziało człowieka. Krzyżowiec jęknął i usiadł; lis nastawił wielkie uszy i przechylił głowę.

- Mógłbym cię zabić – powiedział krzyżowiec i wzdrygnął się, słysząc swój głos, ochrypły i matowy. – Mógłbym obedrzeć cię ze skóry i upiec.

Lis ziewnął, pokazując różowy język i ostre kły; krzyżowiec pomyślał, że zwierzę drogo sprzedałoby swoją skórę. Potem lis wstał, przeciągnął się i odszedł. Krzyżowiec oparł się o skałę i zapatrzył w rozpalone do białości niebo; piekły go oczy.

Szedł w nocy, a dzień przeczekiwał w cieniu skał. Gdzieś po drodze pozbył się zbroi, która ciążyła mu i uwierała, i nie przydawała się do niczego w wojnie z pustynią. Po jakiś czasie porzucił też miecz, zbyt nieporęczny, i zostawił sobie jedynie sztylet. Nadal bezlitośnie gromił węże i małe gryzonie; czasami nad sobą widział sylwetki kołujących drapieżnych ptaków.

Kiedy zasypiał, śnił o ogrodzie i zapachu róż. Pewnego razu przyśniła mu się znów postać w płaszczu i z rogami na głowie. Stała nieruchomo wśród kwiatów, pod rozgwieżdżonym niebem i patrzyła na niego. Potem odwróciła się i zaczęła odchodzić; wstał i ruszył za nią. Szli długo; w końcu dotarli do środka ogrodu, gdzie biło źródło czystej wody, otoczone kamieniami. Postać usiadła na kamieniu i spojrzała na krzyżowca; nie widział jej twarzy, dopóki nie sięgnęła ku głowie i nie zdjęła z niej dziwnej maski z jelenimi rogami.

Obudził się. Zobaczył dookoła siebie piasek i kamienie, i kołujące na niebie sępy, a potem znów zapadł w sen.

We śnie otaczały go róże, których zapach mieszał się z zapachem słodkiej wody. Siedząca przy źródle kobieta oparła podbródek na wymalowanych henną dłoniach i uśmiechnęła się.

- Kim jesteś? – zapytał.

Uniosła brew.

- To twój sen – odpowiedziała. – To ty powinieneś wiedzieć.

- Jesteś pustynią – odrzekł. – Jesteś moim wrogiem.

Widział tylko jej uśmiech.

- Skoro tego chcesz – odparła. – To tak będzie.

Następnego dnia nadeszła burza piaskowa. O zachodzie słońca zerwał się wiatr, a niebo zasnuło się brudnopomarańczową mgłą. Spadła na krzyżowca w jednej chwili, paląc skórę rozgrzanym niczym piec hutniczy powietrzem, kąsając milionami ostrych ziaren piasku, które zdzierały mu skórę z rąk i twarzy, wciskały do oczu i nosa. Osłonił twarz płaszczem i przywarł do skały; trwał tak, próbując oddychać, a czas przestał istnieć; był tylko on, i wiatr, i piach. Kiedy wreszcie atak pustyni ustał, osunął się na ziemię i zasnął.

Znów stał pośrodku ogrodu pełnego pachnących róż. Kobieta patrzyła na niego ze współczuciem.

- Może i jestem twoim wrogiem – powiedziała. – Ale ty nie jesteś moim.

Obudził go deszcz. Krople spływały mu po twarzy i wsiąkały w ziemię dookoła; zamknął oczy, otworzył usta i leżał tak, napawając się pieszczotą ciepłej wody, strumyczkami płynącymi mu po twarzy, które omywały zmęczone ciało i koiły ból. Nie wiedział, ile to trwało: chwilę, dzień czy może rok. Kiedy otworzył oczy i odwrócił głowę, by rozejrzeć się wokół, pustynia się zmieniła.

Nie pokrywał jej kobierzec kwiatów, czego się spodziewał; ale powietrze stało się chłodne i przejrzyste, tak bardzo, że na horyzoncie ujrzał niebieskie szczyty gór. Wstał powoli równie powoli wspiął się na szczyt skał. Usiadł i patrzył na otaczającą go pustynię. Widział, jak się budzi, jak zamieszkujące ją stworzenia cieszą się deszczem; gdzieś niedaleko przemknęła rodzina lisów, drapieżny ptak przysiadł, aby napić się z kałuży w zagłębieniu między głazami, w której rezydowała wielka ropucha; gałęzie kolczastych krzewów napęczniały od wilgoci, stały się miękkie i podatne.

Zasnął, kiedy zapadł zmrok. Spał głęboko i nic mu się nie śniło. Kiedy się obudził, poczuł zapach kwiatów. Przez noc kolczaste krzewy zakwitły drobnymi, żółtymi kwiatkami, które pachniały słodko jak cukier. Krzyżowiec roześmiał się; drobne żółte kwiatki ucieszyły go bardziej, niż róże.

Jeszcze raz wspiął się na skały i rozejrzał po okolicy; wydawało mu się, że poprzedniego dnia na południu dostrzegł miejsce, które mogło być oazą. Nie mylił się; teraz widział je dokładnie, może dlatego, że podążały ku niemu zwierzęta. Zszedł ze skał i ruszył za nimi, tropem rodziny lisów.

Oaza znajdowała się dalej, niż się spodziewał; nie dotarł do niej w jeden dzień. Nie spieszył się jednak; kiedy szedł, przyglądał się uważnie pustyni i zmianom, jakie w niej zaszły po deszczu; uczył się odczytywać jej język. To, co go przerażało, teraz stawało się zrozumiałe; nadal pozostawało obce, ale już nie było wrogie. Przypomniał sobie, że Arabowie twierdzili, że wśród pustynnych piasków mieszka Bóg; teraz, po deszczu, rozumiał, o czym mówili.

Tego wieczoru długo leżał na plecach z rękami pod głową i wpatrywał się w rozgwieżdżone niebo, na którym pojawił się wąski sierp księżyca. Kiedy odwrócił się na bok, by zasnąć, zobaczył kobietę siedzącą niedaleko. Usiadł.

- Czy ja śnię? – zapytał. – Gdzie w takim razie podziały się róże i źródło?

- To twój sen – odpowiedziała.

- Powinnaś mi teraz pozwolić napić się ze źródła – rzekł.

- Nigdy ci tego nie broniłam – odparła. – Zawsze mogłeś się z niego napić. Ale wolałeś uważać, że jestem twoim wrogiem i bronię ci do niego dostępu.

- Kim jesteś? – ponowił pytanie.

- Nie jestem twoim wrogiem – odparła.

Krzyżowiec milczał przez chwilę i patrzył na kobietę.

- To nie jest właściwe pytanie, prawda? – rzekł w końcu.

- Nie – odrzekła.

- Pomóż mi – poprosił. – Wiem, że to ważne, ale nie wiem, jakie pytanie zadać.

Kobieta spuściła wzrok i przez chwilę patrzyła na swoje stopy. Krzyżowiec też na nie popatrzył: były bose, kształtne i pokryte misternymi rysunkami z henny. Potem przesunął wzrok wyżej, na kolana, uda i biodra; popatrzył na piersi i odsłonięte ramiona, na szyję i podbródek. Znów spojrzał jej w oczy, zaskoczony, że nie zauważył wcześniej, jaka była piękna.

- Jak mi na imię? – zapytała kobieta krzyżowca.

- Zahira – odpowiedział.

W południe dotarł do oazy, otoczonej kolczastym żywopłotem, który zakwitł różami. Krzyżowiec rozejrzał się: zobaczył źródło, dookoła którego rosły palmy daktylowe. Między pniami dwóch z nich wisiał hamak, na którym leżała derka z wielbłądziej wełny. Popioły otoczonego kamieniami ogniska były jeszcze ciepłe. Oaza była pusta.

Coś poruszyło się w żywopłocie i pod nogi krzyżowca potoczył się kłębek czerwonej wełny. Za kłębkiem wybiegł niewielki kociak, zobaczył krzyżowca, zjeżył się i parsknął.

Mężczyzna przykucnął, wyciągnął rękę i poczekał, aż kociak położy sierść na grzbiecie i przyjdzie, by obwąchać mu dłoń. Potem podrapał kota za uszami, wstał, zdjął płaszcz i zajął się rozpalaniem ogniska.

Poznań, 19112009

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

A completely different story

Untitled

Bajka z innej bajki